Omenaa Mensah, prezeska Omenaa Foundation i OmenaArt Foundation: Pochodzisz z okolic Ełku. W którym momencie swojego życia poczułeś, że masz w sobie żyłkę przedsiębiorcy?
Robert Dobrzycki, prezes Panattoni Europe: Od małego pracowałem z tatą. Pomagałem mu w małym biznesie gastronomiczno-turystycznym, który prowadził w północno-wschodniej Polsce. Całe życie byłem blisko przedsiębiorczości i fascynowały mnie te wszystkie procesy, które muszą zajść, by biznes był rentowny. Odkąd pamiętam nie mogłem usiedzieć w miejscu i chciałem robić coś więcej niż tylko pracować. Wyjechałem na studia do Warszawy, bo wiedziałem, że w stolicy mam większe szanse na rozwój. Miałem w głowie kilka pomysłów, które chciałem wdrożyć w życie, bo widziałem na polskim, nowo kształtującym się wolnym rynku potencjał.
Jak trafiłeś do Panattoni?
Po pięciu latach studiów na Uniwersytecie Warszawskim rozpocząłem pracę jako młodszy księgowy w amerykańskiej firmie deweloperskiej Menard Doswell & Co., budującej magazyny. Nie rzucałem się na głęboką wodę, bo zależało mi, żeby zdobyć niezbędne doświadczenie. Obserwowałem transakcje na każdym etapie, uczyłem się rynku, obserwowałem. Krok po kroku awansowałem, aż zostałem dyrektorem zarządzającym.
Awansowałeś na to stanowisko w zaledwie sześć lat! Jak ci się to udało?
Menard Doswell & Co. zajmowała się tym, czym zajmuje się Panattoni, ale na bardzo małą skalę. Ogromnym plusem było to, że była to niewielka, bo 15-osobowa firma amerykańska z polskim kapitałem, ale z ogromnym potencjałem. Jako młody człowiek brałem na siebie coraz więcej obowiązków i odpowiedzialności, aż powiedziałem, że to wszystko poprowadzę. Byłem głodny i wiedzy, i sukcesu. Coś, co dla innych stanowiło problem, dla mnie było wyzwaniem. Po roku kierowania firmą, a miałem wtedy 29 lat, doszedłem do wniosku, że chcę jeszcze więcej. Niestety, ówczesne szefostwo nie miało potrzeby i chęci rozwoju. Był 2005 rok, który okazał się przełomowym w moim życiu, bo na swojej zawodowej drodze spotkałem Carla Panattoniego.
Jak udało ci się przekonać amerykańskiego milionera, by zainwestował w biznes ambitnego Polaka?
Poznaliśmy się, gdy Carl wracał z jednej z branżowych konferencji w Pradze i przejazdem był w Warszawie. Odbyliśmy trzy spotkania, ale od samego początku czułem z nim nić porozumienia. Nie zmarnowałem okazji i przedstawiłem mu swoją wizję biznesu i plan na jego rozwój. Zgodził się, choć… nie miał oczekiwań. Wystartowaliśmy z wspólnym biznesem w 2005 roku, praktycznie od zera. On wrócił do Stanów, ja zostałem sam, w pustym biurze, zastanawiając się, co najlepszego zrobiłem.
Postawiłeś wszystko na jedną kartę! Rodzina ci kibicowała?
Cóż, razem ze mną zastanawiali się, co mnie opętało, że zaryzykowałem wszystko, by zrealizować swój pomysł. Wiesz, miałem fajną, stabilną pracę w Warszawie, żyło mi się całkiem dobrze i spokojnie.
Pamiętasz, jaki plan miałeś wtedy w głowie?
Przetrwać (śmiech) i wszystko poukładać od zera. Wcześniej pracowałem otoczony ludźmi, w nowym biurze panowała nieznośna cisza, bo byłem w nim sam. To był ogromny stres, ale jednocześnie czułem, że mam białą kartę i to, jak to wszystko się potoczy zależy wyłącznie ode mnie. Początkowo nie miałem nikogo do pomocy w biurze. Zacząłem od wyposażenia. Kupiłem sprzęt, drukarki. Zatrudniłem asystentkę, trzech menadżerów, dział IT i tak próbowałem robić pierwsze transakcje. Pierwszą sfinalizowałem trzy miesiące później – w Bielsku-Białej dla firmy kosmetycznej Coty. W piątym miesiącu działalności udało nam się zawrzeć największą transakcję na rynku centralno-europejskim i był to magazyn dla firmy H&M o powierzchni 50 tys. metrów kwadratowych. Szczerze? Nie powinienem był dostać tych kontraktów, bo nie miałem żadnego zaplecza, ale jak startowałem do nich z ofertą nie podkreślałem tego.
Jak się okazało, skutecznie!
Na spotkanie zaprosiłem wszystkich konsultantów i zrobiliśmy tłum (śmiech). Przedstawiłem ich jako mój zespół, choć w rzeczywistości byłem sam. Po podpisaniu tego kontraktu chorowałem tydzień. Zszedł stres, spadła adrenalina i organizm odmówił posłuszeństwa.
Pamiętasz, na jaką kwotę opiewał ten kontrakt?
To było około 25 mln euro, a więc spore pieniądze.
Przyznałeś, że w biznesie często grałeś va banque. Zawsze mogłeś liczyć na wsparcie Carla Panattoniego?
Kibicował wszystkim moim decyzjom i je respektował. Ufał mi, widocznie uznał, że albo jestem szaleńcem, albo wizjonerem. Owszem, prowadziłem wcześniej biznes na lokalnym rynku, jednak brakowało mi pewnych elementów know-how. Miałem otwartą głowę, pilnie śledziłem rynek, pracowałem z ekspertami chłonąc brakującą wiedzę. To pomogło mi uniknąć błędów i sprawiło, że energia do działania została dobrze spożytkowana. Wciąż biegłem przed siebie. Czasem musiałem zrobić przystanek, ale nigdy nie upadłem. Gdybym nie miał żadnej pomocy i wiedzy, na pewno kilka razy bym się boleśnie przewrócił na tej biznesowej drodze albo poszedł w złą stronę. Wziąłem sobie też do serca słowa Carla, którego kiedyś zapytałem, jak zbudował swoje imperium i osiągnął taki sukces.
Co ci odpowiedział?
„Nie robiłem tego sam!”. I to było kluczowe zdanie. Dziś sam hołduję przekonaniu, że pracą należy się dzielić, mądrze delegować obowiązki i korzystać z czyjegoś doświadczenia. Wszystko jest kwestią znalezienia dobrych współpracowników, wypracowania know-how i trzeba z tego czerpać, jeśli chce się skalować biznes.
Jakie wartości przyświecają ci w prowadzeniu biznesu?
Na pewno każdy przedsiębiorca musi mieć w sobie wewnętrzną motywację, by robić więcej i znajdować innowacyjne rozwiązania, oraz konkurencyjność. Jeśli ta chęć rozwoju łączy się z pasją i chęcią wygrywania, to w każdym biznesie prędzej czy później przełoży się to na wyniki. Nie wolno się poddawać i zrażać niepowodzeniami Jeśli brakuje nam fachowej wiedzy, zawsze możemy się douczyć, wypracować niezbędne predyspozycje. Ale tę chęć konkurowania i wygrywania trzeba mieć w DNA. Tego się nie da wyszkolić.
W czerwcu otworzyłeś swoją fundację. Przez jej działania chcesz być ambasadorem Polski na międzynarodowych rynkach. Co czujesz jako przedsiębiorca, Polak, gdy domykasz kontrakt w Indiach czy Arabii?
Czuję ciarki! To lepsze niż wyniki finansowe! Oczywiście, kwestie finansowe są ważne, bo pozwalają na spokój, rozwój i myślenie do przodu. Świadomość, że nikt z tej części świata nie zrobił tego wcześniej jest niesamowicie ekscytująca i motywująca. Bycie pionierem w danej materii, fakt, że rozbijasz te konwenanse i to się udaje! Postawiłem sobie za cel, by wypromować Polskę. Nasi ludzie w Indiach, w Rijadzie wiedzą już, gdzie jest Warszawa. Odwiedzili naszą stolicę, chodzili do lokalnych hinduskich restauracji i byli zszokowani, że Polska jest tak świetnym krajem. To mi też pokazało, jak brakuje promocji Polski na świecie i jak wiele jeszcze możemy w tej materii dla naszego kraju zrobić. Oczywiście, trzeba pomagać charytatywnie różnym grupom i osobom, ale mam poczucie, że jeżeli pomoże się Polsce, tym samym pomoże się naprawdę wielu osobom.
Od wielu lat angażujesz się w odpowiedzialność społeczną biznesu. Masz talent, potrafisz generować milionowe zyski, ale też dzielisz się majątkiem z innymi.
Uważam, że pomaganie powinno być obowiązkiem, choć na początku mojej ścieżki biznesowej inaczej zapatrywałem się na tę kwestię. Kiedy startowałem z firmą miałem kryzys egzystencjalny – chciałem być w takim miejscu w biznesie, żeby nie musieć martwić się o siebie i swoją rodzinę, zapewnić nam spokojny byt. Ciężko na to pracowałem, to był wówczas mój priorytet. Udało mi się dojść do tego momentu i mam w tej materii spokój ducha. To mi pomogło myśleć o pomaganiu w szerszej perspektywie. Dziś robię to, bo sprawia mi to niesamowitą przyjemność, a świadomość, że można choć trochę zmienić czyjeś życie na lepsze jest budująca.